opinie

Żadnej kontrrewolucji nie będzie

10 września w "Magazynie TVN24" ukazał się mój artykuł dotyczący możliwej przyszłości projektu pt. "kontrrewolucja", o którym mówił Viktor Orbán.
Zapraszam do lektury:

 

Hasło "kontrrewolucji kulturalnej", którą przeprowadzą w Europie Polska i Węgry, to slogan z góry skazany na niepowodzenie. Bo nasze kraje i ich przywódców różni prawie wszystko.


Zawsze uważałem Viktora Orbána za polityka racjonalnego, takiego, który nie ulega atmosferze chwili. Jednak ostatnia jego wypowiedź z Krynicy wydaje się temu zaprzeczać. W trakcie panelu z Jarosławem Kaczyńskim, który odbył się w ramach Forum Ekonomicznego, premier Węgier roztoczył przed publicznością wizję przewrotu, na którego czele wkrótce staną oba nasze kraje. – Europie potrzebna jest kontrrewolucja kulturalna. Musimy ruszyć jak husarze – apelował Orban. Jego zdaniem Brexit to "wielki moment" oraz dowód na to, że tożsamość narodowa i religijna nadal ma swoją rolę.
– Elita europejska, decydenci polityczni, liderzy mediów wmówili sobie, że właściwym kierunkiem rozwoju ludzkości jest to, aby zlikwidować nasze tożsamości. Że to nie jest nowoczesne być Polakiem, Czechem, Węgrem. Nie jest nowoczesne – być chrześcijaninem. W miejsce tego pojawiła się nowa tożsamość: europejska. (…) Brytyjczycy powiedzieli: nie. Chcieli pozostać Brytyjczykami. Jest możliwość kontrrewolucji kulturalnej. Nie ma czegoś takiego jak tożsamość europejska. Są Polacy i Węgrzy – dodawał.

Ellenforradolom, czyli kontrrewolucja
Długo nie mogłem uwierzyć w to, że premier Orbán faktycznie użył sformułowania "kontrrewolucja". Odsłuchałem jeszcze raz jego wystąpienie. I faktycznie pada tam węgierskie słowo ellenforradalom. Trzeba wiedzieć, że termin ten jest właściwie zarezerwowany dla określania powstania węgierskiego, do którego doszło w październiku 1956 r. Węgrzy żądali wówczas wolności i niepodległości. Viktor Orbán musi o tym wiedzieć. Opozycja latami walczyła o to, by propaganda komunistyczna przestała używać terminu "kontrrewolucja". Godził on w istotę wydarzenia, które w Polsce określa się mianem węgierskiego powstania. Deprecjonował wolnościowe aspiracje walczących, którzy należeli do wszystkich klas społecznych. Komuniści uważali, że zmian domagają się tylko "wywrotowcy". Przyznam szczerze, że nie mogę znaleźć żadnego logicznego wytłumaczenia jego zastosowania w Krynicy. Z pewnością nie użyłby go w żadnym przemówieniu na Węgrzech.

Drugie skojarzenie dotyczy "rewolucji kulturalnej", którą w 1966 r. w Chinach zapoczątkował Mao Zedong. Była ona wymierzona z jednej strony w politycznych przeciwników, z drugiej zaś w burżuazyjne elity. Proponowała nowe rozwiązania gospodarcze, nową demokrację i nową kulturę. Przemiany w podobnych obszarach miałaby zawierać w sobie "kontrrewolucja kulturalna" państw Europy Środkowo-Wschodniej w Unii Europejskiej. Pytanie, czego konkretnie mogłaby ona dotyczyć?

Wspólne wartości. Czy na pewno?
Hasło kontrrewolucji wprowadza dychotomiczny podział Europy na dwie kultury: Zachodnią i Środkowo-Europejską, której wyznawcami są państwa wchodzące w skład Grupy Wyszehradzkiej (V4) dzielące wspólne wartości, które uzdrowią Europę. Postawmy jednak fundamentalne pytanie: czy V4 faktycznie wyznaje te same wartości? Viktor Orbán mówił o konieczności ochrony identyfikacji historycznej i narodowej, a także religii. Prawo i Sprawiedliwość szczególną estymą darzy kler. Jednak na Węgrzech nie ma on praktycznie żadnego wpływu na politykę, pomimo tego, że premier Orbán wielokrotnie odwołuje się do korzeni chrześcijańskich. Postępuje laicyzacja, kościoły w Czechach i na Węgrzech świecą pustkami.

Kolejna kwestia: aborcja. PiS nie miałoby nic przeciwko jej całkowitemu zakazowi, podczas gdy w pozostałych krajach Grupy Wyszehradzkiej jest ona dostępna, a ustawodawstwo bardziej liberalne. Także na Węgrzech, gdzie życie zarodka ludzkiego od poczęcia podlega konstytucyjnej ochronie.

Następny punkt: stosunek do par homoseksualnych. W Czechach takie osoby mogą legalne wstąpić w związek małżeński, na Węgrzech zaś w związek partnerski. Tymczasem podwaliną wizji świata, którą proponuje partia Kaczyńskiego, jest tradycyjny model rodziny z zakazem jakiejkolwiek rejestracji związków homoseksualnych.

Można by pokusić się o wyszczególnienie kilku innych elementów, w oparciu o które owa "kontrrewolucja" mogłaby być prowadzona. Przyjmijmy formę alfabetu. H jak historyczne dziedzictwo. Zarówno PiS, jak i Fidesz mocno postawiły na budowanie polityki historycznej, pielęgnację dziedzictwa. Co ciekawe, w obydwu przypadkach mamy do czynienia z relatywizacją ponurych stron historii – w Polsce pogromu kieleckiego i Jedwabnego, na Węgrzech zaś między innymi epoki regenta Miklósa Horthyego i lat tzw. białego terroru. Co więcej, Fidesz odnawia jego kult. To Horthy domagał się unieważnienia Traktatu z Trianon, który po przegranej I Wojnie Światowej został wymuszony na Węgrach. Na jego mocy powierzchnia kraju oraz liczba ludności zmniejszyły się o 2/3. W ostatnich latach zauważalny jest na Węgrzech coraz silniejszy resentyment za dawną potęgą i akcentowanie niesprawiedliwości traktatu.

Interes z Rosją interesem narodowym
Kolejnym punktem jest I jak interes narodowy – zarówno Polska, jak i Węgry mocno akcentują ten termin. Nad Dunajem przybrał on jednak formę pragmatyzmu w uprawianiu polityki zagranicznej, która umożliwia dobijanie targu zarówno z prezydentem Władimirem Putinem, jak i kanclerz Angelą Merkel. Nad Wisłą jest to niemożliwe. Jarosław Kaczyński w polityce kieruje się ideą, poczuciem godności, które wyklucza współpracę z niektórymi, przede wszystkim z Rosją. Może to obrazować nieprzywrócenie małego ruchu granicznego z tym krajem.

Zarówno rządząca Platforma Obywatelska, jak i pozostający wówczas w opozycji PiS krytykowały Viktora Orbána za przyjęcie w Budapeszcie prezydenta Putina. Minister spraw zagranicznych Péter Szijjártó odpowiadał wówczas, że nie rozumie, w jaki sposób trudna historia może wpływać na współpracę ekonomiczną. Dodawał, że Węgrzy zostali mocno doświadczeni przez Rosjan, a pomimo tego, właśnie w imię interesu narodowego, prowadzą z nimi interesy.

Kolejną literą jest N jak niezależność i niepodległość. Oba kraje lubią podkreślać swoją suwerenność na arenie międzynarodowej, która ma być akcentowana przede wszystkim w kontaktach z Unią Europejską. W układzie tym wszystko, co dzieje się wewnątrz państwa, pozostaje wyłącznie w jego gestii i "Brukseli nic do tego". Wiąże się to z O jak ograniczenie integracji europejskiej. Zarówno Polska, jak i Węgry chcą rozluźnienia integracji i jej przekształcenia we współdziałanie doraźne i zadaniowe. Ma ono wymóc przeniesienie ciężaru decyzyjnego ze stolicy Unii Europejskiej do poszczególnych parlamentów narodowych. Będzie to mogło wzmocnić sprzeciw kraju wobec danej decyzji. Przypomnę, że tzw. kwoty migrantów zostały ustanowione na forum Rady Europejskiej kwalifikowaną większością głosów. W tym ujęciu państwom pozostałaby jeszcze możliwość ich zawetowania na szczeblu parlamentu krajowego.

Ciekawe, że z jednej strony premier Orbán domaga się ograniczenia integracji oraz powrotu do literalnego egzekwowania kompetencji instytucji unijnych zawartych w traktatach, z drugiej zaś nie przeszkadza to węgierskiemu rządowi wysyłać w świat sygnału, że do końca dekady Budapeszt może przyjąć euro. A to oznaczałoby przecież ni mniej, ni więcej jak tylko znalezienie się w jądrze decyzyjnym wspólnoty, poza którym pozostałaby Polska (premier Beata Szydło w ogóle nie wspomina o wspólnej walucie).

Oba kraje różni także stosunek do P rozumianego jako patriotyzm gospodarczy. O ile w Polsce ma on się przejawiać mocnym wspieraniem rodzimych przedsiębiorstw kosztem zagranicznych, o tyle na Węgrzech istnieje świadomość, że gdyby nie zagraniczne firmy, to gospodarka Węgier nie mogłaby się rozwijać. Węgry są bodaj najbardziej zaufanym partnerem Niemiec w tej części Europy. W czasie wizyty kanclerz Merkel w lutym 2015 r. premier Orbán dziękował jej za zaangażowanie niemieckich firm słowami "Danke Deutschland". Nie przeszłyby one przez usta żadnemu polskiemu politykowi i to bez względu na to, czy znajduje się on obecnie przy władzy, czy w opozycji.

Paradoksem jest także, że gdy rząd w Budapeszcie ogłaszał "narodowy program budowy autobusów", czyniąc to zresztą niedługo po podobnej inicjatywie rządu premier Szydło, Orbán mówił, że po węgierskich drogach będą wreszcie jeździły węgierskie autobusy. Obecnie zaś jednym z największych dostawców na Węgry jest polski Solaris, realizujący zamówienie na 300 autobusów dla Budapesztu. W związku z tym węgierski program stoi w sprzeczności z polskim interesem.

Ostatnią literę – S można rozumieć dwojako: z jednej strony jako sojusz oparty o przyjaźń, a z drugiej – sektor bankowy, który ma być odpowiedzialnym za kryzys gospodarczy i jego społeczne następstwa. Premierzy Polski i Węgier powrócili do romantycznej wizji braterstwa pomiędzy obydwoma narodami. O niewygodnych tematach po prostu się nie rozmawia. Jednak Orbán jest zwolennikiem realpolitik, w której sentymenty nie grają roli. Liczy się węgierski interes narodowy. Za wszelką cenę. Niechęć wobec sektora bankowego bez wątpienia łączy Polskę i Węgry, jednak z tym zastrzeżeniem, że na mocy ubiegłorocznego porozumienia z Europejskim Bankiem Odbudowy i Rozwoju Węgrzy obniżają stawkę podatku bankowego, a także wstrzymują dalszą renacjonalizację tegoż sektora. Co więcej, zobowiązali się do odsprzedaży przed chwilą zrenacjonalizowanych banków. Z pewnością pozostaną one w prywatnych rękach zaufanej osoby z kręgu partii władzy.

Obcy w Europie
Warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną wypowiedź premiera Węgier, która bezpośrednio koresponduje z "kontrrewolucją kulturalną". Otóż Viktor Orbán stwierdza, że kraje Europy Środkowej i Wschodniej są nierozumiane i obce w Europie. – Nikt nie mówi naszymi językami, nie może czytać naszej literatury – mówił, odbierając nagrodę Człowieka Roku. Akcentowanie "obcości" jest bardzo charakterystyczne dla Węgrów, obce zaś Polakom. To Węgrów w żartach pyta się, jakim cudem się tutaj znaleźli. Głośnym echem na Węgrzech odbiła się depesza Kazachstańskiej Agencji Prasowej, która tuż po zakończeniu oficjalnej wizyty premiera Orbána w tym kraju podała, jakoby miał on powiedzieć, że Węgrzy w Kazachstanie czują się jak w domu, w przeciwieństwie do Unii Europejskiej, w której czują się obcy.

Dodawał, że "w Kazachstanie mamy krewnych, w Brukseli nie" oraz że "to dziwne uczucie, że aby poczuć się jak w domu, trzeba jechać na Wschód". Akcentowanie tej odrębności, wpisuje się w nurt turanizmu. Stosując ogromne uproszczenie, polega on na tym, że poszukuje się dowodów na pochodzenie Węgrów od ludów turańskich, zamieszkujących Azję, np. Mongołów, ale także Turków. Ma być on uzasadnieniem budowania silniejszych relacji ze Wschodem. Trudno sądzić, by Polacy w Europie podzielali poczucie obcości.

Pragmatyk i ideowiec
"Kontrrewolucja kulturalna" rozbudziła nadzieję na kolejny wielki sojusz reformatorów Unii Europejskiej, którego liderem, z racji swoich zasług, stałaby się Polska. Deklaracja ta nieprzypadkowo padła właśnie tutaj, w kraju, w którym – nie bójmy się tego określenia – premier Węgier jest uwielbiany przez część klasy politycznej oraz społeczeństwa. Viktor Orbán doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Zna aspiracje prezesa Jarosława Kaczyńskiego, wie, że może na niego liczyć. Jednak obiektywnie rzecz biorąc, pomiędzy krajami mającymi prowadzić kontrrewolucję nie występuje znak równości pomiędzy aksjologicznym a praktycznym rozumieniem i stosowaniem polityki. To z góry skazuje tę inicjatywę na porażkę. Tym bardziej że Viktor Orbán to pragmatyk, a Jarosław Kaczyński – ideowiec.

Oryginalny tekst ze zdjęciami do przeczytania tutaj (kliknij)

 

Autor: Dominik Héjj, kropka.hu